Hej, hej wszystkim!!!
Ten listopad, och ten listopad.....
Wszyscy chyba tak mamy, że się dłuży, że szaro, zimno i ponuro...
Dlatego ciągle po przyjściu do domu odpalam świece, puszczam dobrą muzykę (czytaj: RMF Classic) i częsciej niż zwykle gotuję, piekę, pichcę, etc.
Czy jest to atawistyczny odruch zbierania "słoninki" na zimę, czy też chęć zagonienia dzieci do kuchni, a może radość z pachnącego drożdżowym ciastem domu, tak jak u mamy - nie wiem!
Grunt, że pachnie, grunt, że ciepełko, dzieci zachwycone - a niech tam pójdzie w bioderka, najważniejsze są wspomnienia z dzieciństwa, prawda?
Bułeczki drożdżowe, u nas zwane bułeczkami Karlssona (tak, tak tego z książki Astrid Lindgren "Karsson z Dachu"), piekę namiętnie i równie namiętnie się one rozchodzą...
Przepis banalnie prosty, no jedyny minus, że trzeba poczekać aż ciasto trochę "urośnie", jak to z drożdżowym bywa...
Do przygotowania bułeczek (ok.16 sztuk) potrzebujemy:
- 2 szklanki mąki
- 20 dag drożdży
- pół szklanki letniego mleka
- 1/3 szklanki cukru
- 2 jajka
- 100 g masła
- skórka otarta z cytryny
- garść rodzynek
- pół szklanki soku pomarańczowego
- żółtko do posmarowania
Rodzynki zalewamy sokiem pomarańczowym. Mąkę przesiewamy do miski, robimy dołek. Drożdże rozpuszczamy w mleku, wlewamy do dołka, przykrywamy czystą chusteczką i zostawiamy w ciepłym miejscu do wyrośnięcia na ok. 40 min.
Następnie do mąki dodajemy cukier, jajka, miękkie masło, skórkę z cytryny i wyrabiamy gładkie ciasto. Znowu przykrywamy i zostawiamy do wyrośnięcia na ok. 30 min.
Ponownie wyrabiamy, dodając odsączone rodzynki. Teraz formujemy bułeczki: mogą być zwykłe, okrągłe, albo można rozwałkować ciasto na grubość półtora centymetra, pociąć na paski szerokośc dwóch centymetrów i każdy pasek zawinąć w rulonik (takiego "ślimaczka").
Gotowe bułeczki układamy na natłuszczonej blasze, smarujemy żółtkiem rozcieńczonym wodą i pieczemy w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez 25-30 minut.
Po upieczeniu robimy szybko zdjęcia, zanim dzieciaki pochłoną połowę z kubkiem ciepłego mleka:)
Kilka zostawiam na rano do "śniadaniówki" mojej najstarszej pociechy.
Aha, ja jeszcze posypuję bułeczki na wierzchu cukrem trzcinowym.
I kolejna moja fanaberia na listopadową szarugę: kropla koloru, czy to w kuchni na miseczkach, czy w garderobie poprawia mi nastrój:) Pewnie niejeden psycholog wyjaśniłby mi to w sposób naukowy, racjonalny, ale kto by tam wnikał????
Dzięki za Waszą obecność!!!!!
Ściskam serdecznie (nie przekazująć zarazków, które mnie opanowały w sposób bezwzględny!)
xoxoxo
P.S. W następnym poście o bimbomach i wnętrzarskich odkryciach:)